Podniebna karuzela
Prezes LOT podał się do dymisji. Ale na tym problemy przewoźnika się nie kończą
Przyzwyczailiśmy się już, że po wyborach rusza kadrowa karuzela w spółkach kontrolowanych przez państwo. Jednak teraz ta karuzela wystartowała nawet wcześniej. Do dymisji podał się właśnie Sebastian Mikosz, który w ten sposób zakończył drugą już przygodę z szefowaniem Lotowi.
Tym razem wytrwał na jednym z najgorętszych stołków w Polsce dwa i pół roku, czyli całkiem długo. Jako oficjalną przyczynę odejścia podał złe relacje z Ministerstwem Skarbu Państwa. Poszło ponoć o wybór inwestora dla LOT.
Mikosz nadzorował projekt ratowania linii, na co potrzebne było ok. pół miliarda złotych pomocy publicznej. Wszyscy złożyliśmy się z naszych podatków, aby LOT nie podzielił losów węgierskiego Malevu. Ta operacja się udała, chociaż trzeba było za zgodę Unii Europejskiej na taką pomoc zapłacić likwidacją niektórych połączeń.
Gdy minęło najgorsze, Mikosz postanowił zaatakować. Przedstawił bardzo śmiały plan ekspansji, zakupu nowych maszyn i uruchamiania lotów do kolejnych portów azjatyckich.
LOT miał się rozwijać nie jako mała linia podłączona pod Lufthansę czy innego wielkiego przewoźnika, ale jako niezależny gracz, liderujący regionowi. Jednak do tej ekspansji potrzebne są ogromne pieniądze. Pierwszy krokiem miało być zatem znalezienie inwestora.
Na horyzoncie pojawił się fundusz inwestycyjny Indigo Partners, mający udziały m.in. w znanej doskonale polskim pasażerom węgierskiej linii Wizz Air. Mikosz chciał szybko zdobyć pozwolenie polityków na częściową prywatyzację LOT, jednak chyba zapomniał, że w sezonie wyborczym to praktycznie niemożliwe.
W sytuacji, gdy w sondażach prowadzi PiS, Platforma na pewno nie dostarczy przeciwnikom politycznej amunicji, godząc się na sprzedaż choćby kawałeczka LOT. Tym bardziej, że chociaż przewoźnik dopiero podnosi się po zapaści, wciąż jest postrzegany przez wielu jako rodowe srebro i cenna marka, która powinna pozostać w polskich rękach. Marka może jest cenna, ale poza nią LOT majątku już praktycznie nie ma.
Oczywiście trzymanie LOT bez inwestora to śmiertelne zagrożenie dla tej linii, wystawionej na morderczą konkurencję ze wszystkich stron. Ryanair i Wizz Air łatwo opanowały nasz rynek tanich lotów, a Lufthansa skutecznie podbiera pasażerów biznesowych. Tania ropa i marketingowy sukces Dreamlinerów pozwalają co prawda chwilowo poprawić wyniki, ale LOT, ze śmiesznie małym kapitałem jak na rynkowe standardy, samodzielnie nie przetrwa.
Pytanie tylko, czy koncepcja byłego już prezesa okazałaby się rzeczywiście najlepsza. Czy lepiej liczyć na fundusz inwestycyjny, czy jednak szukać chętnego do wsparcia LOT w gronie największych przewoźników? Czy mamy szansę, nawet z obcym kapitałem, budowy silnej regionalnej linii, niezależnej od tych największych i skutecznie z nimi konkurującej? Czy lepiej mądrze sprzedać się innemu przewoźnikowi, zapewniając sobie utrzymanie marki, jak zrobili to Szwajcarzy albo Austriacy, wchodząc w alians z Lufthansą?
To trudne pytania, na które politycy najchętniej w ogóle by na nie odpowiadali. Szans na mądrą prywatyzację LOT przed wyborami ani po nich praktycznie nie ma. W efekcie czeka nas dalsze dryfowanie LOT – aż do kolejnego kryzysu, z którego już nawet podatnicy tego przewoźnika nie uratują.